literature

Sasiad zza drugiego brzegu La Manche

Deviation Actions

xx-bell-s's avatar
By
Published:
723 Views

Literature Text

Wcale nie daleko od centrum, właściwie na samym krańcu przedmieścia, płynnie przechodząc z kocich łbów do asfaltu, wiła się w swoją stronę jedna z najbardziej problematycznych ulic Berg. Mówiąc problematyczna nie myślę tutaj bynajmniej o wypadkach drogowych, kradzieżach, czy innego rodzaju rozbojach. Kłopot leżał raczej w jej mieszkańcach.

Gdyby wejść na nią od strony ratusza, to po prawej można by znaleźć osiedle całkiem opanowane przez Anglików. Cóż z tego? mógłby ktoś zapytać i pewnie słusznie. W końcu co takiego strasznego mogą mieć w sobie Brytole, że samą swoją obecnością sprawiają kłopoty? Oni sami mogliby być nawet bez zarzutu, cały szkopuł tkwił w tym, że visa vis, po drugiej stronie nieszczęsnej drogi rozlokowali się z całym swoim wyrafinowanym smakiem Francuzi.

Chociaż powinnam chyba wymienić ich w odwrotnej kolejności, bo w końcu miasto było wybudowane na granicy francuskiej, założone przez samego Napoleona… France miały z tego tytułu niejakie prawo do wykłócania się o większość i pierwszeństwo. Tak się jednak złożyło, że opisywaną ulicę pod swoim panowaniem mieli pierwotnie Anglicy i wcale nie przesadzę dodając, że Francuzi swoją połowę przywłaszczyli sobie podstępem, mieszając swego czasu w ratuszowych papierzyskach.

Wracając do sedna. Główny spór od dziesięcioleci toczył się przede wszystkim o nazwę nieszczęśliwej drogi. W dokumentach widniało: La Manche, jednak tuż przy niej samej tabliczka podawała dwie nazwy, owe: La Manche oraz British Channel. Brytole gadali po swojemu, a żabojady po ichniemu i ani jednym ani drugim nie dało się wbić do głowy pomysłu na kompromis.

Na samym rogu osławionej ulicy, po jej angielskiej stronie swoją siedzibę miała niewielka księgarnia, w której już bez mała pół roku urzędował Arthur Kirkland. Żal wspominać, ale pracę dostał w niej praktycznie tylko dlatego, że jego przyjaciel Kiku Honda był tam szanownym właścicielem. Jak w ogóle Artie wylądował u niego na garnuszku? Powód raczej niezbyt oryginalny, ot pokłócił się z rodziną – ojciec się obraził, matka załamała ręce, a bracia ze złośliwymi uśmieszkami pokazali mu środkowy palec. Niespecjalnie to pana Kirklanda ruszało, przynajmniej dopóki nie wywalili go z uczelni na zbity pysk, bo nikt nie raczył dłużej opłacać czesnego. W portfelu zostało mu pieniędzy w sam raz na bilet w jedną stronę do jedynego człowieka, który mógł mu pomóc jakoś się wygrzebać z tak paskudnego dołka. Przepraszanie familii nawet raz nie przeleciało mu przez myśl, kiedy wysiadał na francuskim lotnisku, po przelocie nad kanałem (La Manche, a jakże). Nie licząc pierwszego, feralnego wieczoru, który Arthur spędził pijany w barze u podejrzanego Rosjanina, Honda oddanie się nim opiekował, zwłaszcza przez pierwsze kilka tygodni. Zatrudnił go w księgarni, udostępnił mieszkanko na jej piętrze, a od czasu do czasu wpadał nawet na herbatę.

Kirkland już dawno zauważył, że ilekroć w jego życiu działo się coś ważnego, pogoda postanawiała się nagle zepsuć. Gdy pierwszy raz wyjeżdżał z Berg, padało. Gdy tam wracał, padało. Gdy naprzeciwko księgarni wprowadziła się pewna Żaba, otwierając swoją kwiaciarnię… cóż, też padało. Ale to tylko znak, że był prawdziwym Anglikiem. Ktoś tam na górze wyraźnie dawał mu to do zrozumienia.

Wspomniana wyżej kwiaciarnia prezentowała się wcale nieźle. Och, no dobrze! Była cholernie urocza ze swoimi pastelowo-różowymi ścianami, białymi okiennicami i kwiatami mrugającymi zza każdej szyby. Przy pięknie odnowionych drewnianych drzwiach warowały dwie wysokie donice z czerwonymi begoniami, a nad nimi zawisł napis z taką ilością zawijasów, że nijak można go było odczytać. Z racji coraz ładniejszej pogody na zewnątrz został też wyeksmitowany stoliczek, który zawalały ułożone obok siebie żonkile, krokusy i innego rodzaju wiosenne paskudztwa. Arthur automatycznie marszczył brwi za każdym razem, gdy jego wzrok nieopatrznie zawędrował w okolice francowego biznesu. Początkowo sam do końca nie wiedział, co powodowało u niego irytację. Zmieniło się to po kilku dniach, kiedy miał okazję dokładniej przyjrzeć się pracującej tam Żabie.

***

Żaba wydawała się być miła. Miła i czarująca, jeśli wierzyć rumieńcom i niewinnym chichotom kobiet, które ją odwiedzały. Jeżeli wierzyć rozkojarzonym oczom mężczyzn, którzy ją odwiedzali, można by się pokusić o stwierdzenie, że zjednywała sobie nie tylko dziewczęce serca, ale też nieśmiały chłopięcy podziw. Arthur przyglądał się jej już od pewnego czasu, samemu sobie wmawiając, że wcale nie wciska bezmyślnie nosa w szybę, tylko szuka na niej niedoczyszczonych smug.

Żaba wydawała się znać na swojej robocie, bo nikt z jej kwiaciarni nie wychodził niezadowolony i może to od tego Arthur powinien zacząć. Żaba dobrze się czuła na rogu ohydnie francowatej strony British Channel, a ponadto wymawiała swoje żabojadzkie „r” z tak przeszywającym terkotem, że Madame Kirkland mogłaby z rozkoszy zemdleć, gdyż żaden z jej czwórki synów nie podołał podobnemu wyzwaniu i seplenił „r” na brytyjską modłę, raczej dość flegmatycznie.

Żaba wydawała się wyglądać znajomo. Arthur nie mógł całkiem skojarzyć skąd zna tę twarz, ale był pewien, że wkrótce się tego dowie. Nie na darmo sterczał pół dnia w oknie. I rzeczywiście, mało się nie zabił o własne nogi, gdy poderwał się ze swojego miejsca spod zaparowanej już solidnie szyby, widząc jak Żaba z talerzem podejrzanie okręconym folią aluminiową przymierza się do przejścia przez ulicę. Arthur nonszalancko oparł się o ladę i z pozornym znudzeniem zacząć przerzucać kartki książki kucharskiej. Po chwili usłyszał jak zapraszająco dźwięczy dzwonek zawieszony przy drzwiach.

- Bonjour!

Żaba miała przyjemny głos, który ciepłym, niskim tonem zawibrował w pomieszczeniu i postawił na baczność włoski na karku Arthura.

- Guten Tag – odpowiedział trochę bezbarwnie, specjalnie po niemiecku by dać klientowi znać, że nie zamierza się bawić w francuskie charkotanie.

Żaba wydawała się zdziwiona, uniosła brwi (złociste, idealnie równe brwi, niech piekło pochłonie Brytanię, jeśli ta ropucha ich nie regulowała!) i parsknęła śmiechem, przez który opadłe już z lekka włoski Arthura znowu poderwały się do pionu.

- Daruj sobie młokosie, doskonale zdaję sobie sprawę, że znasz francuski równie dobrze jak ja.

Złośliwy uśmieszek wykrzywił usta Żaby i Arthur w tym momencie wiedział już doskonale że odwiedził go…

- Bonnefoy! – wydarł się, aż czerwieniejąc. – Wiedziałem, że skądś znam tę obleśnie zarośniętą gębę!

- Auć – Francis potarł swój nieogolony policzek. – To nie było zbyt uprzejme, mon cher.

Spokojnie ustawił swój talerzyk na półce zawalonej artykułami papierniczymi, bezczelnie rozgraniczając różowe długopisy zapachowe i gumki do ścierania w kształcie pandy.

- Ze wszystkich ludzi, to ty mi będziesz prawił  frazesy o uprzejmości – sarknął Arthur.

Odpowiedziała mu niewinna mina Francy. Kirkaland nie czuł żadnej słabości do podobnego wyrazu twarzy, nic więc nie przeszkodziło mu w wygrzebaniu się ze swojego miejsca pracy, żeby czym prędzej wyrzucić natręta z księgarni. Żaba nie zamierzała mu jednak niczego ułatwiać. Im bardziej wściekły Brytol się zbliżał, tym dalej cofała się między regały z niefrasobliwym uśmieszkiem przypiętym do warg. Sami nie zauważyli, kiedy to wzajemne postępowanie za sobą przerodziło się we wściekłą bieganinę po całym sklepie.

- Jak śmiesz pokazywać się tutaj po latach?! – zagrzmiał  Arthur chwytając pierwszą z brzegu solidniej wyglądającą książkę i ciskając nią w Francisa.

- Chciałem odnowić… znajomość – odkrzyknął, zgrabnie unikając nadlatującego w stronę jego głowy słownika francusko-rosyjskiego.

- Gdybyś cztery lata temu miał jakiekolwiek resztki mózgu nie musielibyśmy się o to martwić – prychnął Kirkland chwytając tym razem biografię Jimiego Hendrixa.

- Cztery lata temu byłem innym człowiekiem – Francis skręcił za boczny regał. – A w ogóle cała ta sytuacja była wypadkiem przy pracy!

- Najpierw mnie wykorzystałeś, a potem rozgadałeś to po całym kampusie. Rzeczywiście – wypadek!

- Czy naprawdę musimy zaczynać nasze wspaniałe zjednoczenie, wypominaniem mi moich drobnych grzeszków?

Arthur aż przystanął na chwilę żeby złapać głębszy oddech.

– Jesteś najpaskudniejszym idiotą jakiego w życiu spotkałem! A. Teraz. Masz. Już. Stąd. Wyjść… – wycedził powoli, rozglądając się dookoła i sapiąc wściekle.

Odpowiedziała mu cisza. Poczuł jak żyłka zaczyna pulsować mu na czole.

- Czy do ciebie nie dociera po niemiecku, bloody jerk? Nagle zaczynasz wykazywać nadspodziewaną tępotę – wciąż cisza. – Ty chyba naprawdę nie rozumiesz, że nie chcę mieć z tobą nic wspólnego. Mam zadzwonić na policję?!

Arthur zachłysnął się powietrzem, gdy silne ramię oplotło go władczo w pasie, a męska dłoń zasłoniła mu usta.

- Pardon – złośliwe „r” zatrzepotało w okolicy jego ucha. – Przyszedłem do ciebie w dobrej wierze i może tego nie wiesz, ale wielu dałoby się pociąć za tak bezpośrednie okazanie im mojego zainteresowania. Dlatego zamknij już te swoje słodkie, niewyparzone, usta…

Głos Żaby przeszedł w basowy pomruk.

- Słodkie? Nie stać cię na nic lepszego? – wymamrotał Arthur niemal czując na ustach pocałunek.

Francis zaśmiał się tylko, a potem obaj runęli na podłogę. Arthur pamiętał uczucie, które sprawiło, że poddał się bez żadnej walki. Przywitał je jak starą przyjaciółkę i bez złości. Na złość przeszła mu ochota po czterech latach postu.

***

- Ohydne…

- Jak mogli zrobić coś takiego…

- Kto normalny powala, żeby rzeczy tego typu wychodziły poza sypialnię…

Arthur był jeszcze młody, więc nie zasłużył, nie zasłużył na tak otwartą pogardę i wytykanie palcami. Nie zasłużył na zniesmaczone i złośliwe spojrzenia rzucane mu przez wszystkich jego przyjaciół. A przynajmniej ludzi, których do tej pory uważał za przyjaciół. Był młody, więc miał prawo popełniać błędy. Może właśnie szkopuł tkwił w tym, że Arthur wcale nie żałował tego, co zrobił poprzedniej nocy.

Nie zamierzał pokazywać, że obecna sytuacja w jakikolwiek sposób go dotyka. Zdecydowanym krokiem maszerował do zachodniego skrzydła, gdzie swoje kwatery mieli uczniowie z wymiany. Czuł, że wszystko będzie dobrze, musi tylko porozmawiać z Francisem. Zapytać go, dlaczego obudził się wtedy w tamtym pokoju całkiem sam.

- A początkowo nie mógł w jego towarzystwie spędzić nawet dziesięciu minut…

- Pierwszy raz widziałem jak ktoś śmiał rzucić przy nim żart o brwiach…

- Wydawało się, że jeśli zostaną sami, to się pozabijają…

Szepty wwiercały się w uszy Arthura, miał ochotę zerwać się do biegu. Idioci, kretyni o niczym nie mieli pojęcia, więc dlaczego teraz… Z trudem utrzymał maskę powagi, uciszając wszelkie utyskiwania lodowatym wzrokiem. Czekała go jeszcze rozmowa z dyrektorem, ale o tym wolał na razie nie myśleć. Teraz priorytetem była Żaba. Niebieskie ściany pierwszego piętra drugiego skrzydła otuliły go jak chłodne prześcieradło. Dopiero teraz zorientował się, że boli go głowa. Stanął przed pokojem 124 nawet przez chwilę nie wahając się, czy nacisnąć klamkę.

W pokoju było ciemno i tak czysto jak nigdy podczas jakiejkolwiek jego wcześniejszej wizyty. Rozrzucone zwykle wszędzie ubrania zostały upchnięte do trzech obszernych walizek. Koc zakrywał pościel, zamiast leżakować na podłodze. Kwiaty nie okupowały każdej płaskiej powierzchni, ale stały porządnie ustawione w wazonie. Książki znalazły swoje miejsce w torbie.

Pośrodku tego porządku, na kremowym dywanie jak gdyby nic siedział Francis, popalając od niechcenia papierosa. Wszelki spokój opuścił Arthura. Nie myśląc wiele podszedł do niego i z całej siły strzelił mu pięścią w twarz. Blond włosy zasłoniły kurtyną niebieskie oczy. Nie odkręcił głowy z powrotem. Zaciągnął się jeszcze raz i zgniótł tlącego się peta w popielniczce, ukrytej wśród frędzli dywanu.

- Nic… nic mi nie powiesz? – głos Arthura drżał, nie mógł tego powstrzymać.

- Nie chciałem tego – wychrypiał Francis.

Kiedy wreszcie na siebie spojrzeli Arthur zobaczył, że jego oczy są całkiem czerwone, ale nic poza tym. Nie było tam zwykłej pewności siebie, zaczepnego błysku, ani tego czegoś, co wczoraj ściągnęło ich ku sobie.

- Czego? czego żeś nie chciał? – warknął Arthur zaczynając krążyć po pokoju, by nie musieć na niego patrzeć.

- Nikt nie miał nas słyszeć. Nie mieli widzieć, wiedzieć – westchnął Francis, kładąc się na dywanie i zakrywając głowę dłońmi.

- To jakim cudem nie mogę teraz zrobić dwóch kroków, żeby nie usłyszeć jakichś niewybrednych komentarzy na swój temat, hę?

Zatrzymał się przy zasłoniętym na wpół oknie, przełykając gromadzące mu się w gardle łzy. Najgorsze w tym wszystkim nie było jednak to wszystko, o czym powiedział. Zbierało mu się na płacz, bo ta okropna Żaba nie uczyniła w jego stronę nawet jednego czulszego gestu. Leżała tam milcząc, nie próbując go pocieszać.

- Zrób coś, do cholery! – wrzasnął wreszcie po dłuższej chwili, odwracając się w jego stronę.

- Chyba jeszcze nie umiem.

Blady uśmiech uniósł kąciki warg Francisa, ale Arthur nie miał pojęcia, czy sięgnął jego oczu, wciąż zakrytych ramieniem.

- I tyle masz mi do powiedzenia?

- Dzisiaj wyjeżdżamy.
„Wyjeżdżamy” - to słowo ostatnim razem niosło ze sobą tyle chłodu, gdy opuszczał z rodzicami Berg.

Gdy opuszczał Francine.

***

Arthur leżał na podłodze w księgarni Kiku Hondy ze spodniami opuszczonymi do połowy pośladków. Patrzył najspokojniej w świecie na popękany sufit, a jego myśli dryfowały wciąż w okolicach zdarzeń przeszłych i jak mu się do tej pory zdawało zupełnie nieważnych. Czuł, że jeżeli chciał jeszcze kiedykolwiek wrócić do ich ostatniego spotkania, to teraz był jedyny moment, żeby to zrobić. Ale czy naprawdę tego chciał? Czy nie wystarczyło mu to co miał teraz?

- Co ze mną jest nie tak, że kiedy tylko widzę tę żabią mordę to zachowuję się jak kotka w rui?

- Zwaliłbym całą winę na przeznaczenie.

Arthur popatrzył na przyklękającego obok niego Francisa cokolwiek skonfundowany.

- Powiedziałem to na głos? – upewnił się.

Żaba skinęła tylko głową, zdejmując z talerza folię i odsłaniając oczom Angola przesmacznie wyglądające ciasteczka oblane mleczną czekoladą. Arthur przełknął niepewnie ślinę, podnosząc się do siadu i podciągając spodnie. Zanim jednak zdążył sięgnąć chociaż jedno, Francis pochylił się i spokojnie pocałował go w czoło.

- Mam nadzieję, że się mną zaopiekujesz, sąsiedzie zza drugiego brzegu La Manche.

- Mam nadzieję, że więcej nie uciekniesz – odburknął Angol, zapychając się ciasteczkiem.

Nie zamierzam - pomyślała Żaba. Bez względu na przeszłość i na to co przyniesie przyszłość. Mam nadzieję że pokłócimy się jeszcze nie raz, bo nic mnie tak nie poruszyło, jak widok twojej oburzonej miny.

Lepiej żebyś tego więcej nie zrobił – pomyślał Arthur. Zapomnę wtedy o przeszłości i skupię się na tym, żeby trochę przytrzeć ci nosa, bo nic nie sprawia mi większej przyjemności niż święte oburzenie odmalowane na twojej niedogolonej gębie.

Nie powiedzieli już nic więcej. Francis zarzucił sobie na grzbiet koszulę i cicho opuścił księgarnię, wypełnioną teraz zapachem tuszu drukarskiego i seksu. Co dziwne Francine milczała, a Arthur nie miał najmniejszej ochoty by się tym przejmować.


Następnego dnia

- Dzionek dziś tak piękny, szkoda, że twe brwi tak kosmate! – zanucił Francis na powitanie do Arthura, który wpadł żeby oddać talerz.

- Shut up, frog – burknął Angol rozdrażniony już samym dźwiękiem żabiego skrzeku.

- Twe życzenie mym rozkazem, little master – zapiała Franca, kalecząc angielski.

Arthur uniósł brwi i pogardliwie wywróciwszy oczami skierował się do wyjścia z kwiaciarni.

- Wpadnę na herbatę! – rzucił za nim Francis.

- Jeśli chcesz, żebym powyrywał ci nogi, zapraszam – sarknął Brytol na pożegnanie, po swojemu – czarująco.

I chociaż żaden z nich o tym nie wiedział, to obaj się uśmiechali – już spokojni.
Berg wróciło szybciej niż myślałam... Ale to chyba raczej dobrze :)

Jestem miszczem miniaturek, dlatego powyższy tekst jest takiej długości, jakiej jest. Wszystkim tym, którzy czekali na FrUk'a chcę tylko powiedzieć, że ta dwójka na pewno gdzieś się jeszcze pojawi, jeśli się uda to nawet dwukrotnie ;) Niemniej nie będzie już chyba raczej opowiadania bezpośrednio i tylko o nich...
Btw. chyba rzeczywiście skiepściłam ^^;

Kolejne opowiadanie jest już właściwie napisane, bo szczerze mówiąc leżakuje na moim dysku od maja 2012 roku. Wymaga jeszcze pewnych poprawek, ale myślę, że w weekend je wstawię :D



Z cyklu Berg:
:bulletgreen: Berg
:bulletgreen: Epizod z życia Lovina V.
:bulletgreen: Była... prześliczna
:bulletgreen: Bratki
:bulletgreen: Wystarczy tylko otworzyć oczy... prawda?
:bulletgreen: Sprawa hiszpańskiej pesety - akt I  - akt II
:bulletgreen: Dorosłe dziecko
:bulletgreen: W sali 132
:bulletgreen: Wybacz mi, Boże
:bulletgreen: (Nie)śmiertelni
:bulletgreen: Czerwone kapcie, Włoch i skrzypce
:bulletgreen: Powody
:bulletgreen: Bracia
:bulletgreen: Sąsiad zza drugiego brzegu La Manche <--- tutaj jesteś
:bulletgreen: Koncert na cztery ręce - Wiosna
© 2014 - 2024 xx-bell-s
Comments10
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
AlicjaLiddel's avatar
Kocham. Absolutnie i całkowicie. Nie mam siły pisać konstruktywnie.

A,